Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/95

Ta strona została skorygowana.

— Doprawdy — rzekł — w taki sposób nigdy nie dojdziemy do ładu. Że ojciec naszego zdania nie słucha, że nas ma zawsze za małe dzieci, do tego jesteśmy już aż nadto przyzwyczajeni, ale przecież tu jest pan Symplicyusz, człowiek poważny, którego zdanie...
Pan Symplicyusz wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć tym gestem, że nic poradzić nie może, pan Mikołaj zaś rzekł bardzo łagodnie:
— Mój kochany synu, pozwólże i mnie mieć także swoje własne zdanie.
— Aber cóż my mamy zrobić? — spytał Schultze — rejent już akt robil, wszystko gotów jest...
— My będzie pojechal... — zakonkludował Szmidt — pojechal i nie przyjechal. My chcial kupić Maciejów, a pan każe kupić Kapitula. Gdzie ten Kapitula? Skąd się bral taki Kapitula?
Turkot zajeżdżającego powozu przerwał tę rozmowę. Pan Mikołaj, uszczęśliwiony z okazyi, że może się wymknąć, zerwał się na równe nogi, jakby mu odrazu ze czterdzieści lat ubyło i wybiegł na ganek.
— Żeby ich wszyscy... — zaklął pan Karol — w samą porę ich tu licho przyniosło!!