Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

Symplicyusz uśmiechnął się.
— A pfe! — rzekł — pfe, panie Karolu, spojrzyj-no oknem. Ani wiesz, kogo przeklinasz. Takie śliczne oczy...
— Co mi tam po oczach... mój panie! Tu się ważą losy moje i siostry...
— No, my jechal — rzekł Szmidt.
— Moi panowie — rzekł po niemiecku pan Karol — to kupno musi przyjść do skutku... ja w tem jestem! Nie zrażajcie się niepowodzeniem dzisiejszem; starzy ludzie mają swoje uprzedzenia i grymasy, ale na wszystko jest sposób. Jak pokonam kaprys ojca, to dam wam znać i przyjedziecie do gotowego.
Niemcy głowami kiwali, ale słowa pana Karola nie trafiały im do przekonania.
— Odjeżdżamy — rzekli.
— Zatrzymajcie się chociaż do jutra...
— Nie mamy czasu, pilna droga nas czeka...
Z temi słowy Schultze i Szmidt wyszli z pokoju. Pan Karol rzucił się na fotel.
— A, panie Symplicyuszu — rzekł z wymówką — nie spodziewałem się tego po panu... Sądziłem, że przyjdziesz nam z pomocą...