Strona:Klemens Junosza - Zastępca.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

niej, że tu właściwie nie o posadę idzie, lecz o las. Ja się nikomu w życiu nie kłaniałem, ale dziś kłaniam się chętnie, proszę, błagam...
— Dajże pokój. Nie potrzebujesz ani błagać, ani kłaniać się, dostaniesz list rekomendacyjny, do głównego plenipotenta, który jest blizki mój krewny, i rzecz skończona. Twoja biedna Cesia i jej dzieci, będą miały las.
— Czy to prawda? Czy mnie nie łudzisz?
— Jesteś dzieciak, skoro ci mówię że tak, to tak.
— Przyjacielu, do końca życia...
— Daj pokój, nie mówmy już o tem, pomyślmy raczej o kaucyi, gdyż, o ile mi wiadomo, ta jest wymagana koniecznie.
— Ja już mam kaucyę, już pomyślałem o tem.
— Zkądże masz?
— Daje mi ją mój regent.
— Kto?
— No mówię ci regent, u którego pracuję.
— Ten W...
— Tak, ten W., już mówiłem z nim o tem, przyrzekł mi dać kaucyę hypoteczną na swoim własnym domu.
— Ten jeden fakt, jest dla ciebie najlepszą rekomendacyą.
— Nie rozumiem.
— Jeżeli człowiek, który w niczyją uczciwość nie wierzy, a majątek kocha nad wszystko, ręczy za ciebie majątkiem, to już nie potrzebujesz lepszej rekomendacyi.
— Więc mi odmawiasz? zawołał przerażony.
— Ależ nie. Na poczekaniu list ci napiszę, osiądź ze swoją Cesią, w sosnowych lasach, może ich balsamiczny zapach wróci jej zdrowie, a szum ich gałęzi wytłumaczy jej że za tyle poświęceń należy się nagroda.

· · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · ·

Po roku, u drzwi mego mieszkania, brząknął dzwonek, i ujrzałem znowuż pana Teodora. Zdawało mi się, że jakby trochę odmłodniał, ubrany był bardzo starannie, w ręku trzymał osłonięty koszyk.
— Jak się masz poruczniku, — zawołałem — przypomniałeś sobie o mnie nareszcie.
— Wprost z kolei przychodzę — odrzekł.
— Wyglądasz znacznie lepiej. Widocznie musiało ci się nareszcie życie uśmiechnąć. Jakże twoja Cesia?
— Dziękuję, serdecznie dziękuję.
— Zdrowsza?
— Nie poznać.
— Weselsza?
— Cokolwiek... Przywiozłem ci tu trochę kwiatów... w Warszawie takich nie masz...
— Cóż to za kwiaty?
— To niezapominajki...
— Poeto!
— Czy wiesz — rzekł, zniżając głos, jakby się obawiał, żeby kto nie podsłuchał — czy ty wiesz... jej oczy znowuż są takie...
Ująłem go za rękę i zaprowadziłem do swego gabinetu.
Butelka starego wina znalazła się na stole i rozwiązała mu usta.
Opowiadał z ożywieniem.
— Słuchaj — rzekł — każdy tydzień przynosił jakąś zmianę; gdy przychodziłem z kancelaryi na obiad, wpatrywałem się pilnie w jej twarz i obserwowałem... Woskowa bladość znikała powoli, ale stale, stopniowo... Po kilku miesiącach, zdawało mi się, że z pod bladej zasłony przebija jakby jakiś, ledwie dostrzegalny, odcień różowawy. Tego nikt nie widział, nikt nie spostrzegł, ale ja widziałem; słuchaj, ja to widziałem!... Może pani Malicka, gdyby żyła, mogłaby to dostrzedz, może... ale prędzej nie... a ja dostrzegłem! Później, odcień ten zarysował się wyraźniej, nabrał barwy bladego listka polnej róży... a teraz... Przyjedź kiedy do nas, to zobaczysz, jak jest teraz... Czy przyrzekasz mi to?
— Owszem, przyrzekam.
— Pod słowem?
— Naturalnie.
— Dajże rękę; bo widzisz, jabym pragnął, żebyś ty ją poznał...
— Z przyjemnością was odwiedzę; lecz powiedz mi, jakże ona dla ciebie?
— Dla mnie? — zapytał — dla mnie?... to jest... niby, pod jakim względem?
— Czy zawsze jesteś stróżem umarłej?
Westchnął.
— Zdaje mi się — rzekł — że ta umarła zbudzi się je-