Strona:Klemens Junosza - Zastępca.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

ono jak nasza znajomość, a rozwesela jak wspomnienia młodości minionej bezpowrotnie.
— Ha, jak chcesz. Mam do wieczora czas, gdyż pociąg dopiero o jedenastej w nocy odchodzi. Co do wina, co prawda zazwyczaj pijam wodę, ale jak się trafi, nie wymawiam się. Nie wiem tylko czy wspomnienia, czy owa historya życia mego, którą pragniesz poznać, potrafi cię zająć. Zwykłe to, pospolite dzieje, szare jak dzień jesienny, bez blasków słonecznych, ale i bez burz.
— O mój drogi! Przypomnij sobie że w dzieciństwie łączyła nas przyjaźń, żyliśmy z sobą jak bracia. Pamiętam że nieraz przyjmowałeś na siebie moje przewinienia i cierpiałeś za nie biedaku.
— Co tam, zwyczajna rzecz; ja za ciebie ty za mnie, a jeżelim kiedy przyjął przed władzą szkolną odpowiedzialność za twoje figle, to ty znów broniłeś mnie przed napaścią kolegów. Była to wzajemna wymiana usług nic więcej, ja umiałem znosić wymówki cierpliwie, ty zwinny i silny chłopiec, w razie potrzeby hojną ręką rozdawałeś kuksy i szturchańce. Nieraz obroniłeś mnie przed Julkiem, tym Samsonem szkolnym, który wszystkich słabszych od siebie rozbijał. Nie wiem co się z nim teraz dzieje, przypuszczam że musi być jakim dygnitarzem przy Bismarku... ale, Bóg z nim. Jak to wino ładnie pachnie.
— To też nalewaj sobie bez ceremonii, jesteś przecież u przyjaciela, u kolegi. Jesteśmy zupełnie sami, nikt nam nie przeszkodzi gawędzić. Moja rodzina wyjechała na wieś, w domu niema nikogo. Rozwiąż usta. Powiedz co się z tobą działo od czasu wyjścia ze szkół? jak ci się wiodło? coś robił? Wytłomacz mi zkąd na twojej twarzy tyle zmarszczek, na głowie tyle siwych włosów? Otwórz serce przedemną — proszę cię.
— Jeżeli sądzisz że usłyszysz coś nadzwyczajnego, to się zawiedziesz — uprzedzam. Żądasz wyznań, żądasz spowiedzi z całego życia — dobrze, mieć ją będziesz, ale powtarzam że zawód cię spotka; materyału do powieści nie znajdziesz w mojem opowiadaniu.
— Cóż znowu!
— No nic, już nic. Przepraszam. Gotów jestem uwierzyć że cię moja przeszłość obchodzi; wypada nawet żebyś ją poznał, ze względu na to, żem przyszedł o rekomendacyę prosić...
— Ze względu na nasz dawny stosunek, powiedz, na przyjaźń zawiązaną w dzieciństwie.
— Niech i tak będzie. Usiądźże sobie wygodnie, żebyś łatwiej mógł usnąć.
— Niepoprawny jesteś.
— Nieraz mi to mówiono — ale słuchaj, bo opowiadanie zabierze chwilę czasu, a przyrzekłem żonie że jutro rano powrócę. Żonie przyrzekłem... uważasz?
— Kochasz ją?
— Właściwie mówiąc, nie zastanawiałem się nad tem, więc nie mogę odrazu na to pytanie odpowiedzieć.
— Nie rozumiem cię, doprawdy...
— Posłuchaj, to zrozumiesz. Rzecz bardzo prosta. Powiedz mi, czy ty pamiętasz, z czasów szkolnych jeszcze, ten duży ogród spacerewy, z sadzawką, z cienistemi alejami?...
— Wybornie pamiętam.
— A łączkę za ogrodem?
— Grywaliśmy na niej w palanta...
— Tak, tak. Otóż na tej łączce był rów, a w rowie... Ale ty chyba nie pamiętasz co było w tym rowie.
— Cóż tam mogło być?... Zapewne brudna woda, trochę błota i dużo żab...
— Ale! tam rosły kwiatki, niezapominajki rosły. Bardzo lubiłem te niezapominajki. O ile sobie przypominam matkę moją, którą mając zaledwie pięć lat życia straciłem, to oczy jej miały właśnie kolor niezapominajek... Prócz tego... Ale ty może śmiać się będziesz ze mnie?...
— Nigdy nie wyśmiewam uczuć ludzkich.
— A więc ci powiem. Ja stałem na stancyi u pani Malickiej, biednej wdowy po urzędniku. Syn jej, Alfons, był z nami w jednej klasie.
— Ach, ten łobuz!... pamiętam; cóż się z nim stało?
— Źle się stało; — ale będę opowiadał porządkiem. Alfons miał młodszą siostrzyczkę, Cesię. Kiedy ja byłem w drugiej klasie, ona miała wtedy sześć lat. Śliczne to było dziecko, twarzyczka prawdziwie anielska, złote włosy spadały jej na ramiona, a oczy właśnie jak niezapominajki... Alfons był dla mnie bardzo przykry, dokuczał mi nieraz bez żadnej przyczyny. Robiłem za niego ćwiczenia, zadania arytmetyczne, pomagałem w nauce jak mogłem — i nie żądałem za to żadnej wdzięczności, prosiłem tylko, żeby mi nie