Strona:Klemens Junosza - Zastępca.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
Zastępca.
(Szkic do powiastki)
przez
Klemensa Junoszę.

(Dalszy ciąg)

— Cóż zaszło takiego?
— Zaraz — odrzekł ocierając z czoła pot kroplisty — zaraz mój przyjacielu. Ale wprzód nalej mi, proszę, kieliszek wina, bo widzisz, niekiedy, szczególniej gdy się w tamte czasy myślą przenoszę, uczuwam dziwne osłabienie. Niby febra mnie trzęsie, a jednocześnie robi mi się gorąco, jak podczas największego upału. Ale to przechodzi, mija...
Wziął świeżo nalany kieliszek, do ust przytknął i chciwie, jednym tchem prawie wychylił. Na bladą twarz wystąpiły rumieńce, w oczach zamigotał blask żywy.
— Dziwna rzecz — odezwał się po chwili milczenia. Długi czas byłem w takim kraju, gdzie wino rośnie gęściej niż u nas leszczyna, albo bez zwyczajny, i nigdy nie czułem do niego pociągu, a dziś zdaje mi się że beczkę bym wypił. Tak mi potrzeba tego sztucznego ciepła które się po żyłach rozchodzi. Oj kolego, kolego, po co ja ci to wszystko opowiadam? Po co poruszam ten cmentarz moich wspomnień pogrzebanych już oddawna? Wszakże to lepiej gdy się ból w sobie tłumi, gdyż się go nie wydobywa na zewnątrz. Lecz prawda! muszę ci wszystko powiedzieć żeby usprawiedliwić mą — prośbę.
— Podaj mi rękę mój drogi. Wynurz się, wywnętrz przedemną, wypłacz się nawet, jeżeli ci to ulgę przyniesie.
— Nie — odrzekł spokojniej już znacznie — ja płakać nie umiem, nie uskarżam się nigdy, a jeżelim teraz coś powiedział, to słabostka chwilowa, nie powtórzy się ona już więcej. Słuchajże — bo czas zbiega, a ja dziś muszę odjechać, przyrzekłem to mojej żonie uważasz, mojej żonie przyrzekłem! Było to w Grudniu, jak dziś pamiętam, czas mroźny, niebo jasne. Właśnie wybierałem się do kancelaryi jak zwykle, już kładłem na siebie futro, gdy nagle w drzwiach mojej izdebki ukazała się pani Malicka, drżąca, zapłakana, blada, ledwie się trzymała na nogach; „Alfons, Alfons mój przepadł! wołała, słyszysz Teodorku, syn mój przepadł, już niemam dziecka, już go tracę na zawsze. Aż do tej pory łudzono mnie nadzieją, a dziś, dziś już wszystko przepadło. Teodorku, ja niemam już syna“. To mówiąc zapłakana upadła na krzesło.
Na razie nie mogłem zrozumieć o co chodzi. Wiedziałem ja, że Alfons jest w wieku popisowym, że teraz nadchodzi czas poboru, ale nie zastanawiałam się bardzo nad tem. Owszem, zdawało mi się że dla takiego jak on człowieka, służba wojskowa byłaby prawdziwem dobrodziejstwem... Ale jak zobaczyłem tę wielką boleść matki, gdym ujrzał jak zalewał się łzami, wówczas zrobiło mi się tak dziwnie w sercu, żem o mało nie upadł. Musiałem się stołu uchwycić, ale w tejże chwili powziąłem postanowienie. Ukląkłem przed zrozpaczoną kobietą i matką, ucałowałem jej ręce i przyrzekłem, kłamiąc naturalnie przed nią i przed sobą samym, że uwolnię Alfonsa. Mówiłem że mam rozległe stosunki, że znam ludzi wpływowych, że przedstawię im okropne położenie matki, słowem, plotłem co mi ślina do ust przyniosła, komponowałem niestworzone rzeczy i potrafiłem tchnąć w duszę nieszczęśliwej ufność i nadzieję. Odeszła pocieszona zupełnie, prawie spokojna.
— I cóż?
— A no nic; jużem jej więcej nigdy w życiu nie widział.
— A Alfons? Cóż zrobiłeś z Alfonsem? Czy istotnie miałeś takie stosunki, że mogłeś mu co pomódz.
— Żadnych, a żadnych, — ale Alfons pozostał przy matce.
— To już nie rozumiem jakim cudem!
— Nie żadnym cudem, lecz bardzo prostym sposobem. Byłem młody, zdrów, nie miałem kogo zasmucić ani osiero-