podziewasz? — zawołał jeden z nich, otyły, siwy jegomość, — myśleliśmy żeś broń Boże gdzie przepadł. Od dwóch tygodni oko cię ludzkie nie widzi.
— Ani na sesyi — odezwał się drugi, — ani na flakach?
— Ani na preferansie.
— Ani nigdzie! Jak ty żyjesz, panie Michale, co się z tobą dzieje? Najważniejsze sprawy opuszczasz!
— Moi drodzy, jest rzecz poważna — odpowiedział pan Michał; — właśnie do was szedłem, bo wytłómaczyć się muszę, ale nie na ulicy. Wstąpimy na buteleczkę, pogawędzimy, wszystko opowiem i pożegnam się z wami.
— Wyjeżdżasz?
— Tak.
— Jakto? z Warszawy?
— Ano tak... z Warszawy.
— Cóż znowuż, tak nagle, niespodzianie! Dokądże u licha, do Ameryki?
— Gorzej jeszcze, moi kochani.
Zasiedli przy stole w winiarni, pan Michał kazał podać gąsiorek zieleniaczku i całą historyę nabycia dóbr ziemskich opowiedział. Ludziom tym, przyzwyczajonym do systematycznego, jednakowego zawsze trybu życia, postanowienie pana Michała wydało się czemś nadzwyczajnem. Najbardziej zdumiewał się pan Salezy i zarazem ubolewał nad swoim przyjacielem.
— Człowieku — mówił, — czyś ty się zastanowił nad tem co czynisz, czy pomyślałeś na co się narażasz?
— Ha, trudno, ratowałem sumę.
— Zapewne, ale czy ty wiesz co jest wieś? Ani
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/102
Ta strona została skorygowana.