zarni w niezbędne prowianty, oraz sprowadził do piwnicy trochę szkła, ponieważ przewidywał, że przyjaciele z Warszawy mogą lada dzień nadjechać.
W trakcie tych czynności zamyślał się nieraz ciężko, bo mu pieniądze fatalnie uciekały z kieszeni, setka goniła setkę, a tu coraz to nowe, a niezbędne okazywały się potrzeby.
Nadszedł nareszcie dzień, w którym pani z córką do dóbr swych przybyć miała. Świeżo przyjęty stangret, Mikołaj, ogromny chłop, z wąsami jak miotły, z nosem zdradzającym skłonność do kieliszka, zaprzągł do powoziku i zajechał przed ganek z takim szykiem, że aż się szybki w małych oknach zatrzęsły. W nagrodę za to pan Michał wynieść mu kazał potężny kielich gorzały, która miała mu jeszcze animuszu dodać.
Jadąc na stacyę i kołysząc się w powozie, pan Michał rozmyślał i przyszedł do wniosku, że wieś ma swoje powaby i że, podczas pogody zwłaszcza, jest wcale przyjemna.
A pogoda była prześliczna, niebo bez chmur, słońce świeciło jasno, ogrzewając promieniami swemi zboża, łąki i żółty piasek gościńca.
— Nie forsuj koni, Mikołaju — rzekł pan Michał, — z powrotem zato zawieziemy panie po kawalersku.
— Słucham, jaśnie panie — odrzekł Mikołaj.
Pan Michał demokratycznych przekonań był, więc zaprotestował:
— Mówiłem ci już, Mikołaju, żebyś mnie tak nie tytułował, bo to wcale niepotrzebne.
— Słucham, jaśnie panie.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/110
Ta strona została skorygowana.