— Znowuż?
— A to bez przyzwyczajenie; służyłem u pięciu hrabiów i u dwóch żydów i takem oto do jasności przywykł, że już nie umiem inaczej.
Pociąg przywiózł z Warszawy panią Michałową z córką, siedmnaście pudełek i tłomoczków w wagonie, pięć wielkich koszów i kufer za kwitem.
Powóz ogromnie się pani podobał.
— Mężu, czy to nasz ekwipaż? — spytała.
— A nasz.
— Ale gdzież się tu rzeczy pomieszczą?
— Przyszła po nie osobna furmanka, wóz w drabinach.
— Także nasz?
— Spodziewam się!
— Ileż więc mamy tych koni, wozów, powozów?
— Na swoja potrzebę; ale siadajcie, rzeczy wasze odbierze i przywiezie Walenty.
Podał żonie rękę i cała rodzina ulokowała się w powozie.
— No, Mikołaju, jedź teraz.
Gniadosze szarpnęły z miejsca tak gwałtownie, że aż pani Michałowa krzyknęła przerażona.
— Nie bój się duszko — uspokajał pan Michał, — to są przecież nasze konie, nie dorożkarskie szkapy.
Swoją drogą, pani nie uspokoiła się, aż dopiero wtedy, gdy zaczęły się piaski, w których ciężko było spasionym szkapom ciągnąć powóz z czterema osobami.
— Jak-że ci się okolica podoba? — zapytał pan Michał żony.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/111
Ta strona została skorygowana.