— To nic — odrzekł rozentuzyazmowany pan Michał, — po obiedzie zobaczysz naszą rzekę i łąkę. Rzeka szczególniej godna jest widzenia; po obu jej brzegach krzewy rozmaite rosną, woda nie taka jak w Wiśle, lecz czysta, dno przez wodę widać, taka przezroczysta. Są w niej rybki i raki, kazałem Walentemu nałapać. Pyszna rzecz!
Nawet pani Michałowa niewiele znalazła do zganienia i wogóle zadowolona była z letniej siedziby. Obiad spożyto na werandzie, na świeżem powietrzu, poczem pan Michał rozparł się wygodnie w fotelu i drzemać zaczął. Miły wietrzyk chłodził mu łysinę i usposabiał do marzeń...
Nagle marzenia te zostały przerwane ujadaniem psa; na dziedziniec wtoczyła się bryczka żydowska i z niej wysiadł jegomość jakiś gruby, z krótką, przystrzyżoną brodą, ubrany niewykwintnie, w długich butach i pomiętym kapeluszu.
Wszedł wprost na ganek, w ręku trzymał gazetę.
— Pan właściciel? — zapytał przebudzonego nagle pana Michała.
— To jest... ja; no tak, ja jestem właściciel... Czem mogę panu służyć?
— Pan ogłaszał, że majątek tan na sprzedaż?
— Ja... ale z kimże mam honor?
— Jaki honor, na co honorować?! Dziwirejko się zowię, z pod Suwałk jestem, mająteczku szukam, w Warszawie bywszy, oto kuryera kupiłem, no i jestem. Mówili mi, że w Warszawie sama blaga, i prawda. No, panie kochany, nie godzi się tak ludzi tumanić!
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/114
Ta strona została skorygowana.