— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł pan Michał.
Leichtenluft spojrzał na zegarek.
— Aj... czas na pociąg... pan dobrodziej potrzebuje mi powiedzieć dwa słowa i interes gotów. Ja tego amatora za parę dni sprowadzę.
Gdy już był za bramą, zsiadł z bryczki i śpiesznie na ganek do pana Michała przybiegł.
— Co się stało? czy pan co zostawił?
— Nie... tylko zapomniałem powiedzieć jedno słowo.
— Słucham pana.
— Jak się interes załatwi, to prócz wszystkiego, pan mi zwróci za cztery biiety kolejowe i za dwie furmanki.
— Za jakie cztery?
— Jeden co przyjechałem, jeden co odjadę, a dwa za to, co znów przyjadę i odjadę.
— Tylko o to się pan z drogi wrócił?
— Każdy interes, panie, potrzebuje być dobrze obgadany, żeby przy rachunku nie było żadnej kwestyi.
W parę godzin po odjeździe Leichtenlufta przybyli dwaj panowie, elegancko ubrani, nadzwyczaj pewni siesie, przedstawili się jako bracia Kolerowie, kapitaliści, poszukujący majątku.
Starszy z nich, łysy z ogromnemi wąsami jegomość, odrazu do rzeczy przystąpił.
— Obejrzeć pragnę — rzekł, — zabudowania, pola łąki, słowem wszystko, bo nie lubię kota w worku targować. Pan łaskawy może nam raczy dać człowleka.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/127
Ta strona została skorygowana.