— Owszem, bardzo chętnie, sam nawet pójdę z panami.
Pan Michał posłał po Walentego i udał się z gośćmi na pole; szli granicami.
— Ziemia tn wcale niezła — rzekł starszy brat, — dużo też pszenicy pan wysiewa?
Pan Michał chciał odpowiedzieć, ale Walenty go uprzedził.
— Jaśnie panie — rzekł, kłaniając się aż do ziemi, — grunt u nas dorodny, wszystko na nim będzie, zresztą nie mam co dużo gadać, bo widzę, że jaśnie pan znawca.
Wąsacz głową kiwnął.
— Jakbyś wiedział, mój człowieku, żem znawca, gospodarowało się tu i owdzie, ale jakże z tą pszenicą?
— Dziedzic ten, co niby przed teraźniejszym panem był, okrutnie zbiedniał i nie miał czem pola obsiać, dlatego, jaśnie panie, pszenicy tak jak nie ma...
— Aha, rozumiem. To trudno i gdybym ja ten folwark kupił, tobym zaraz zasiał ze sto korcy pszenicy.
Walenty uśmiechnął się nieznacznie, ale nie przeczył, szedł granicą i pokazywał drogę. Starszy pan Koler przyglądał mu się bacznie.
— Słuchaj-no, człowieku, — rzekł po chwili, — kto u dyabła uszył ci taką szkaradną kapotę?.
— Kapotę — zapytał zdumiony Walenty, — niby jaką kapotę?
— Tę, którą masz na sobie. Kto ci ją uszył?
— A dyć, jaśnie panie, żyd.
— Zaraz się tego domyśliłem.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/128
Ta strona została skorygowana.