— To bagatela, mieszkajcie sobie państwo — mówił, — choćby do zimy; ja się tu nie wprowadzę prędzej, jak w końcu listopada, tylko zarząd ustanowię swój. Owszem; będzie mi nawet bardzo przyjemnie, gdy państwo zechcą tu zamieszkać.
Zasiedli do stołu. Nabywca Marysina z takim apetytem zajadał, że możnaby myśleć, że nietylko nie spał przez całą dobę, ale i nic w ustach przez ten czas nie miał. Pan Michał zachwycony był takim gościem. Znać że to człowiek, który zna się na kuchni i wie co dobre.
— Pyszny obiad!
— O, pan zbyt łaskaw; zwyczajny, domowy obiadek.
— Właśnie... taki najlepszy! Żadne jedzenie, w pierwszorzędnym nawet zakładzie, domowego obiadu nie zastąpi; ma się rozumieć, jeśli gospodarz dba o to, żeby obiad był dobry.
— Nie powiem — rzekł pan Michał, — że istotnie, dbam, bo to należy do gospodyni domu, ale nie taję, że lubię życie porządne.
— Ma pan słuszność, to podstawa i grunt wszystkiego, ja zupełnie podzielam pańskie przekonanie pod tym względem.
Pan Michał poczęstował gościa winem, jakie miał najlepsze w swej piwniczce, obaj wychylali kielichy, to za powodzenie na nowem dziedzictwie, to in gratiam miłej znajomości, to za zdrowie nieobecnej gospodyni domu i jej nadobnej córeczki.
Przy czarnej kawie gościowi znów się oczy kleić zaczęły.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/133
Ta strona została skorygowana.