— Pewnie że łajdak... Powiada: wyprowadź mnie jako ścieżkami aby pod stacyę, dalej sam już trafię. Wyprowadziłem... No, powiada, jakeśmy przyszli już do samej szosy, teraz idź z Bogiem, panu się pokłoń, a o winie nie wspominaj... Lura była bo była, ale że ze szczerości serca, to niech go tam!
— Lura!?
— Tak rzekł, — pokłoniłem mu się nizko i poszedłem ku chałupie.
— I już?
— Ale... nie już... jeszcze jedno. Kiedym uszedł z jakie trzysta kroków, obejrzałem się... Patrzę, a tu na szosie, ni ztąd ni zowąd, jakaś bryczuszka. On się na nią zaraz wgramolił, ale nie pojechał do stacyi, tylko gdzie się szosa rozdziela, na lewo wykręcił ku lasowi.
— Wołaj Mikołaja — krzyknął pan Michał, — Mikołaja, parobków, siadajcie na konie i gońcie; który mi tego łotra przyprowadzi, dwadzieścia pięć rubli dostanie. Ja pójdę na stacyę, telegram poszlę do Warszawy... albo nie, ty, Walenty, pójdziesz na stacyę, zaraz ci depeszę dam. Żywo tylko, ruszać się...
— Ale jakże takiego miniastego pana brać?
— Poprostu za kark... jak złodzieja, brać i prowadzić do wójta, czy do sołtysa.
Zachęceni obietnicą nagrody, parobcy i Mikołaj rzucili się do koni i popędzili jak wiatr.
Pan Michał zamknął się w swoim pokoju i zawzięcie pisał, ale nie szło mu. Podarł jeden arkusz, drugi i zabrał się do zapisywania trzeciego. W trakcie tego weszła żona.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/138
Ta strona została skorygowana.