W częstych wędrówkach po twardym bruku warszawskim, po poddaszach, suterynach i piętrach, poznałem panią Milską.
Będzie temu lat może dziesięć, może dwadzieścia, trudno spamiętać; bo lata wogóle tę mają właściwość szczególną, że pojedynczo wloką się ciężko jak żółwie, a razem wzięte, lecą jak ptaki... Czas jak chłop: sześć skib ciężkich odorze, a z tego jeden lichy zagonek się robi, z dziesięciu takich zagonków jedno poletko małe, że prawie nie ma na co spojrzeć, a przecie na nie sześćdziesiąt skib się złożyło, wyoranych z trudem, w pocie czoła. Któż liczy te skiby, te zagony, te pólka?... I życie to orka ciężka, dzień się wlecze, dłuży, końca zdaje się nie ma, a obejrzysz się po za siebie w przeszłość... to aż się przerazisz, na coś tyle tych długich dni zmarnował i gdzie się one podziały?
Więc poco lata rachować? Dziesięć, piętnaście, czy dwadzieścia, to taka drobna różnica!...
Spotkałem panią Milską na schodach, dążąc na poddasze, gdzie pewien mój przyjaciel, młody malarz, miał wspaniałą pracownię, z górnem ożwietleniem... przez dymnik.