Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

oślepiającem świetle błyskawic burzy nocnej. I jeszcze tej rozmaitości nie koniec; bo nad dachami sterczały kominy, wysokie, nizkie, dnowione, odrapane, czyste, brudne, z blaszanemi przystawkami, bez przystawek, istne muzeum kominów. Gdy księżyc w nocy zajaśniał, gdy blaski swoje na dachach porozkładał, to rysowały się na płaszczyznach cienie fantastyczne, dziwaczne, niekiedy bardzo osobliwe.
A koty! Co tam było kotów i jakich kotów, jakie one wyprawiały harce, jakie wrzaski, jęki, płacze... jakie bitwy z sobą staczały!..
Śliczna pracownia, a jaka tania! Artysta płacił za nią tylko trzy ruble miesięcznie. Za wszystko: za mieszkanie, za widok na dachy, za kocie symfonie, za świergotanie wróbli, za dymu zapach, co się z kominów dobywał... Żadnych za to dodatkowych opłat nie ściągał gospodarz i wszystkiego pozwalał używać darmo, ile dusza zapragnie.
Szedłem do szczęśliwego lokatora pracowni przez schody drewniane, wydeptane, wązkie, bo dom był staroświecki, stawiany wówczas jeszcze, kiedy ludzie nie grymasili jak dziś i nie pragnęli marmurów.
Na tych schodach, chociaż była dziesiąta rano, panował mrok, jakby o szarej godzinie. Przeszedłem szczęśliwie pierwsze piętro, ale na drugiem natrafiłem na przeszkodę.
Całe przejście zastawione było gratami. Kanapa zielona, białemi obita ćwieczkami, takież fotele, krzesła, sofa, szeslong, wszystko to, mocno sfatygowane i dotknięte zębem czasu, tamowało przejście.