a raczej z winy tego roztrzepańca... więc powinnam się panem na razie przynajmniej zająć...
Cóż było robić? Poddałem się i trzymając na twarzy gałganek umoczony w zbawczej arnice, siedziałem przy oknie; na drugiem krześle usiadła dama, a kocmołuszek akompaniował naszej rozmowie szalonem staccatem na nieszczęsnej kanapie.
— Pan szedł na górę?
— Tak, pani.
— Do malarza?
— To mój przyjaciel... znamy się oddawna...
— Ach... czy w pańskim wieku można mieć pojęcie, co to znaczy dawno?
— Przynajmniej względne:
— Chyba... I ja tego malarza znam.
— Poczciwy chłopak.
— Skończony łobuz!
— Artysta...
— Podobno wszyscy oni tacy... ale i nieprzyjaciel przyzna, że ma talent. Panie, jak on maluje koty! jakie koty!... co za koty!... jak żywe, tyle tylko, że nie miauczą.
— Z kotami mieszka... Dawno go pani zna?
— Już dwa lata. Nie mówił panu o tem?
— Nie.
— Ja zawsze powiadam, że on musi z Wilna pochodzić. Skryty jest. On daje mojej starszej córce lekcye rysunków... Dziewczyna ma talent, a jaka pracowita! Czy pan da wiarę, że wyrysowała już chyba ze trzy tysiące kotów! Ołówkiem nie ołówkiem, kredką nie
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/159
Ta strona została skorygowana.