lat, mój Boże, gdzież ona teraz mieszka? jak się miewa? co robi?
Zasypała mnie gradem pytań, tak, że nie zdążyłem nawet odpowiadać. Gdym wychodził, jeszcze zatrzymała mnie w przedpokoju, w sieni, gdzie znów o mało co nie nastąpiłem na ową nieszczęsną szczotkę, w tem samem miejscu postawioną przez Józię.
Przyrzekłem, że przyjdę w niedzielę wieczorem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wprost od pani Milskiej poszedłem do malarza, na poddasze. Wejście do jego pracowni było dość niewygodne, ze schodów frontowych trzeba było iść przez korytarzyk nizki, prawie ciemny, załamujący się kilkakrotnie, gdyż pracownia znajdowała się w tylnej części domu i dlatego miała taki cudowny widok na dachy.
Zastałem artystę przy pracy; malował... kota.
Usłyszawszy o mojej przygodzie i zawarciu znajomości z panią Milską, zawołał:
— Pyszna kobieta... winszuję ci.
— Czego?
— Znajomości. Spotkamy się tam nieraz, ale słuchaj, ponieważ masz bywać u pani Milskiej, zastrzegam sobie jeden warunek...
— Jaki?
— Są tam dwie panny. Obie śliczne dziewczyny, młodsza Mania i starsza Kocia. Otóż racz przyjąć do wiadomości i pamiętać o tem raz na zawsze, że ja Koci daję lekcye rysunków...
— Mówiła mi to już pani Milska, ale cóż ztąd?