W godzinę może po mojem przyjściu nadszedł Ju ek; panny wzięły go zaraz w obroty, jak dobrego znajomego lub kuzynka, wyprowadziły go do drugiego pokoju, opowiadały mu coś, żartowały, słyszałem tylko wybuchy śmiechu, tego młodego, zdrowego śmiechu, w którym dźwięczy czysta jak kryształ nuta prawdziwej wesołości, nie zatrutej jadem sarkazmu, nie skąpanej w łzach, nuta wesołości młodej, szczerej, serdecznej.
Ja tymczasem gwarzyłem z panią Milską, a w miarę, jak się przeciągała ta gawędka, wyjaśniały się wątpliwości moje i urosło uwielbienie dla tej kobiety osieroconej i sierotami obarczonej, co rzucona w świat szeroki, musiała się w nim ruszać o sile własnej i pełćin obowiązki swe skromnie, cicho, bez deklamacyi, bez jęku na ów wiatr przeciwny, co biednym ludziom wieje prosto w oczy. Dopóki mąż żył, trzymała się ściśle w zakresie obowiązków żony, matki, gospodyni domu. Robiła co do niej należało. Gdy umarł, wzięła po nim ciężką sukcesyę, bo jego obowiązki. Za życia męża była dzieciom tylko matką; z chwilą jego śmierci stała się dla nich ojcem-żywicielem, kierownikiem, torującym ścieżki przyszłości. I wydawało jej się to tak naturalnem, tak prostem; nie złorzeczyła losom, nie pozowała na ofiarę, chociaż rzeczywiście nią była.
— Widzi pan — mówiła z pełną prostoty szczerością — mój mąż nieboszczyk, poczciwa, najzacniejsza dusza na świecie, zostawił mnie w trochę trudnem położeniu. Nie miałam do niego żalu za to i mieć nie mogłam, bo cóż on biedak winien? Ja miałam bardzo niewielki posag, on także bogaty nie był. Pobraliśmy
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/169
Ta strona została skorygowana.