— E, nie, owszem przychodziło prawie darmo. Zabierałam z sobą garnki, rondle, patelnie i stołowałam chorych. I wie pan, tak to weszło w zwyczaj, że rok rocznie to robię. Poczciwi doktorzy znają mnie i przysyłają chorych. Naturalnie, biorę za obiady trochę drożej niż w Warszawie, ale nie obdzieram... No — i widzi pan, Bóg łaskaw na sieroty, dziewczęta pokończyły pensye, Piotruś jest w czwartej klasie... Byle on szkoły skończył, a panny zamąż poszły, to już będę zupełnie spokojna.
— Takie panienki długo w domu nie posiedzą — rzekłem.
— A, no, zapewne. Kocia ma się jakoś ku panu Julianowi, ja to widzę. Biedny to chłopak, ale cóż, przecież nie z samych bogaczów świat się składa. Niechże i biedny się żeni i biedna za mąż wychodzi... Więc jeżeli będą trwali w chęciach, to niech się biorą, pobłogosławię, chłopiec dobry.
— Nie myli się pani, doskonały chłopiec, ja go znam.
— I talent piękny ma... Jakie on maluje koty, jakie koty, co za koty... zdaje się, że z ramek taki za myszą wyskoczy...
Rozbawiona, śmiejąca się trójka, przyszła do nas. Piotrek wsunął się także do pokoju, rozmowa ogólną się stała. Gawędziliśmy o różnych przedmiotach. Potem podano herbatę. Mania grała rolę wicegospodyni, kocmołuszek-Józia, tym razem przy niedzieli nie podobna do siebie, nczesana, czysto ubrana, umyta i obuta, coraz, jak huragan spadała po schodach, aby przynieść jaki smakołyk z miasta.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/173
Ta strona została skorygowana.