— W czem?
— Ach, mój kochany, we wszystkiem. Zawsze im mało, zawsze czegoś pragną: blasku, użycia, nadużycia, rozkoszy — i doznają zawodów, rozpaczają, trują się, palą sobie we łby, albo też patrzą z podełbów jak zbójcy i powtarzają: — marne, podłe życie...
— Cóż ty właściwie od nich chcesz?
— Nic nie chcę, żałuję ich tylko i ubolewam nad ich głupotą... Sami są krawcami swego losu, biorą sobie miarę na szczęście i zawsze tak, że im materyału zabraknie...
— Alboż jest jakie szczęście?
— Może nie; ale jest spokój, zadowolenie wewnętrzne, sumienie czyste. Ot, weź za przykład choćby tę panią Milską. Nie jęknęła pod ciężarem, jaki na nią spadł, nia załamała rąk w rozpaczy, robiła co mogła, pełniąc obowiązki, kontentując się skromnemi okruchami bytu, jaki sobie zdobyła. Otóż widzisz, jej zawsze dobrze... ona umrze nawet bez jęku, z uśmiechem na ustach... Może to nie jest szczęście, według twego zdania, ale coś bardzo szczęściu pokrewnego i blizkiego... to prawie szczęście... Co do mnie, innego nie pragnę. Mogą się moje koty komu podobać albo nie podobać, ale ja wiem, że to są dobre, prawdziwe koty; może się moje zdanie komuś wydać marnem, drobnem, głupiem nawet, ale ono z głębi mego przekonania wypływa... Mówiliśmy już z Kocią o naszej przyszłości, uprojektowaliśmy sobie szczęście małe, malutkie, mikroskopijne — i, chcesz wierz, nie chcesz nie wierz, nie lękamy się zawodów...
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/175
Ta strona została skorygowana.