go wcale, bo znany był im, jeden tylko Bryś warknął i to nie ze złości, ale z przyzwyczajenia. Od tego jest pies; ale i to głuche warknięcie przykro dotknęło Icka. Kiedyindziej byłby nie uważał wcale, dziś mu przykro. Człowiek, nabity prochem zmartwienia, mając pełne serce żółci, o byle głupstwo się obraża, wszystko go boli.
I to go bolało, że dziedzic fajkę palił, że nie płakał nad swoją hypoteką, że nawet uśmiechnięty był.
Czego on uśmiechnięty?
— Jak się masz Icku?
Icek zwyczajem swoim chciał powiedzieć: dziękuję wielmożnemu panu, już miał nawet te słowa na języku, ale cofnął je i pewnym, nawet cokolwiek podniesionym głosem rzekł:
— Ja, proszę pana, ja się wcale nie mam.
— To źle...
— Może być źle, może być dobrze.
— Lewą nogą musiałeś dziś z łóżka wstać.
— Ja ich obydwóch nie czuję.
— Więc choryś?
— Nie gadałem jeszcze z doktorem.
Dziedzic popatrzył na Icka uważnie i po chwili rzekł:
— Ja cię nie poznaję dziś.
— To lepiej, ja już nie jestem ten sam Icek, co byłem wczoraj.
— Odmienili cię?
— Nie jestem ten sam.
— A jakiż u licha jesteś?
— Inakszy; ja panu co powiem, na co ma być
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/184
Ta strona została skorygowana.