Siedzieliśmy w Trzęsidłach na ganku podczas pięknego letniego wieczoru. Wiatr przynosił zapach skoszonego siana i miłem, orzeźwiającem tchnieniem chłodził skronie. Ludzie powrócili od roboty; we wsi, w chatach, co się ciągnęły szeregiem, światła błyszczały. Walenty, karbowy, chłop przysadzisty i krępy, z twarzą kwadratową prawie, wąsami przystrzyżonemi nad wargą i włosami długiemi, co mu na ramiona na koszulę zgrzebną spadały, wyliczał ile kopic siana zgrabiono i piękną pogodę chwalił, a gdy już ten raport swój ukończył, uśmiechnął się i rzekł:
— Nowina we wsi wielka.
— Cóż?
— Nasz Icek pono aż za trzecie morze wędruje. Dziś taki gwałt był jak na jarmarku, żydziska pozlatywały się jak wrony i okrutnie radziły, już tak radziły i radziły...
— Ale nad czem?
— A kto ich tam rozumie, ale dość, że rajcowanie było między nimi ogromne, jeden drugiemu do oczu