— Wiecie wy Marcinie, dajcie wy spokój, ja was proszę!
— To nie równać waszego chleba z moim, bo mó co innego, a wasz co innego.
— Kto równa, co równać! chleb jest chlebem, wasz, mój, wszystko jedno.
— A, nie jedno.
— Niech będzie i tak, co ja z wami mam się sprzeczać? Wy swoje, ja swoje... ja wcale nie mam chęci do gadania, mnie się chce spać, pozwólcie mi spać.
— Alboż ja wam bronię? Śpijcie sobie, skoro wasza wola; a chcecie nie spać, to nie śpijcie; tylko według onego chleba, to wam powiadam, że ja mam chleb mój, a wy macie... nasz.
— Wielka szkoda Marcinie, że wy jesteście taki mądry — wy się nie uchowacie.
— Was na doktora prosić nie będę.
Rzekłszy to, Marcin znowuż ziewnął, aż się echo po lesie rozległo i zaczął głową kiwać. Po chwili spał jak zabity, w postawie siedzącej; szkapa powoli wlokła ciężki wasąg po piasku.
Icek zapiął kapotę na wszystkie guziki, kołnierz podniósł do góry, ręce w rękawy wtulił, bo nad ranem chłodny wietrzyk się zerwał.
Wielki myśliciel nie mógł usnąć; było mu bowiem zimno i przykro.
Taki Marcin, taki chłop, cham, grubijanin, bez żadnej oświaty i edukacyi, nie umiejący ani czytać, ani pisać, ośmiela się mówić przykre słowa i komu? Uczonemu, nabożnemu Ickowi, prawemu dziecku Jakuba,
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/205
Ta strona została skorygowana.