osobie, której z samego prawa należy się dziedzictwo świata. I kto? on, taki parobek, towarzysz wołu i konia; robak grzebiący w ziemi... fe!
I jak tu nie emigrować, jak nie uciekać z takiej paskudnej ziemi, na której godny człowiek nie ma godności, honorowemu nie oddają honorów, gdzie nawet chłop chce być mądrym i mieć swoje zdanie.
Uciec, uciec na koniec świata, za dziesiątą granicę, porzucić to gniazdo niewdzięczników, nie znających się na rzeczy, na ludziach, na niczem!...
Niech ich dyabli wezmą!
Ickowi pilno do miasteczka, radby tam stanąć lotem ptaka, ale Marcinowa kobyła ptakiem nie jest; wlecze się noga za nogą i gdyby nie Marcin, który choć przez sen, macha jednak biczem od czasu do czasu, stanęłaby niezawodnie.
Icek trąca chłopa w ramię.
— Marcinie — woła — Marcinie!
— A co?
— Czy my dziś zajedziemy nareszcie?!
— Jak Bóg da, to zajedziemy.
— Ale mnie jest bardzo pilno...
— Do woli waszej...
— Kiedy ja mówię, że mnie się bardzo śpieszy, a chcę zaraz być w mieście.
— A to sobie bądźcie, któż wam broni?
— Daleko jeszcze?
— Nie widać i nie mam kocich ślepiów, żebym dojrzał po nocy miasto o milę drogi.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/206
Ta strona została skorygowana.