— Nic łatwiejszego, pilnować bacznie, przecież się kiedyś zdradzi.
Gospodyni pana Dezyderego powróciwszy z targu, przystąpiła wprost do swego pana.
— Panie, — rzekła na wpół z płaczem, — czy mi rogi na łbie wyrosły, czy co takiego się stało ze mną dziwnego?
— No?
— A oto przejść mi spokojnie nie dają. Z dziesięć pań mnie zaczepiło na mieście, a przypatrywały mi się, a zagadywały, a zaglądały w oczy.., a jeden stateczny pan jakiś, podobno aptekarz, to mnie w brodę uszczypnął... powiedziałam też zbereźnikowi staremu, aż mu w pięty poszło... Oh! panie, ja ztąd ucieknę... w Warszawie, na Starem Mieście, mnie ludzie szanowali, a tu patrzą jak na raroga...
— Uspokój się kobiecino, — rzekł pan Dezydery, — ludzie są ludźmi, pogapią się i przestaną. Czy ci to ubliża, że kto patrzy na ciebie?...
— Juści że niemiło... Dam na mszę do Przemienienia Pańskiego, może się Pan Jezus zmiłuje nademną.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Więc chyba nie zbrodniarz? Tak się zdaje przynajmniej...
Mieszka już w Piskorzewie cały rok, nie wyjeżdża nigdzie, osób podejrzanych nie przyjmuje, a niepodejrzanych nie zaprasza... W ogrodzie hoduje prawdziwe kwiaty i prawdziwe owoce, do lodowni zwożą mu w zimie autentyczny lód. Okienic prawie nigdy nie zamyka, moż-