ka jest znacznie więcej, aniżeli nazw kapeluszy damskich... jest paranoia, są tysiące illuzyj, manij, monomanij, deliriów...
— Ależ doktorze, koniec końcem, melancholia jest rodzajem bzika?
— Bezwątpienia, pani dobrodziejko.
— Objawia się smutkiem i małomównością?
— Jeżeli bierna.
— No, to już wiem co mi potrzeba. Dziękuję panu serdecznie za tę informacyą.
— Pozwoli pani zbadać pulsik?...
— Dajże pan pokój, cóż znowu!? Czy wyglądam źle...
— Nie, ale ta kwestya melancholii...
— Cóż?
— Wogóle o takich rzeczach myśleć jest źle.
— Eh! nudziarz z pana!...
Od tego wieczoru inteligencya piskorzewska znowuż zaczęła spoglądać na pana Dezyderego podejrzliwie i nie bez pewnej obawy... Zupełnie uzasadnionych powodów nie było, ale bądź co bądź... pewne objawy dawały do myślenia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Inteligentne panny miasta Piskorzewa uznały jednozgodnie, że imię Dezydery samo przez się jest śmieszne i dziwaczne, niby „Hermenegilda“ żeńskiego rodzaju, a człowiek który je nosi... Właściwie cóż ma robić? Skoro mu takie nadano, więc je ma, chociaż mógłby na biletach wizytowych mienić się Arturem, Adolfem, lub Zenonem... Nie czyni tego wskutek melancholii, tem go-