Wojciechowa nie chciała wpuścić pań do chorego, stanęła przede drzwiami jak szyldwach, w postawie bynajmniej nie zapraszającej.
— Pan chory — rzekła — pan bardzo chory, a choć nawet w zdrowiu będąc, gości nie pragnął.
— Właśnie, dla tegośmy przyszły, że chory.
— Doktór bywa...
— On swoją drogą, a my swoją. Trudno żeby był bez opieki; kobiety jesteśmy, mamy serce.
— I to prawda, ale on bez opieki nie jest...
— Któż go dogląda?
— A ja to niby pies?! — odburknęła baba — tyle lat mu służę i nie narzeka...
— Wiemy, że mu służycie i dobrze, poczciwie służycie... teraz już nie ma takich sług.
— O, teraz naród! niech go marności! lada dziewka od cebra stroić się jeno chce i latać.
— O! tak — wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... Wasz pan lepszej kobiety ze świecą by nie znalazł, ale czy sama jedna możecie sobie dać radę; tyle na waszej głowie.
— A juści, cała ta chałupa — odrzekła baba.
— I do miasta wyjść i porządek zrobić i ugotować... chyba musielibyście mieć ze trzy pary rąk, żeby temu podołać.
W życiu swojem nie słyszała Wojciechowa tylu komplementów. Łechtały one jej próżność, to też baba była w siódmem niebie, szczęśliwa, że się nareszcie na jej cnotach poznano.
Wejście do chorego nie przedstawiało już trudno-
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/44
Ta strona została skorygowana.