ści; panie wtargnęły więc do wnętrza willi i zaczęły w niej gospodarować. Pana Dezyderego nie widziały, gdyż spał, ale potrafiły wytłómaczyć, że choremu będzie daleko lepiej leżeć w salonie dużym i widnym, aniżeli w sypialni ciasnej cokolwiek. Stało się według ich woli, i na drugi dzień od rana przeniesiono go z łóżkiem.
Pan Dezydery, którego choroba przesilała się i pomyślniejsze pozwalała rokować nadzieje, nie mógł się wydziwić, zkąd się wzięły bukiety na oknach i stole, oraz zkąd pochodzą soki owocowe, konfitury i rozmaite przysmaki, które mu Wojciechowa podawała.
— Jednak to zacne kobiety — pomyślał, gdy mu powiedziano kto czuwa nad nim zdaleka i otacza go niewidzialną, a delikatną troskliwością.
Doktór uśmiechał się.
— Hm... — mówił do swego pacyenta — kwiatki, konfiturki — to źle... to niedobrze!
— Czy mi zaszkodzą? — spytał chory.
— Tego nie mówię, ale twierdzę, że... to niedobrze.
— Dla czego?
— Bo, z po za tych soków, konfiturek, bukiecików, wychyla się kobieta.
— Tak sądzisz, doktorze.
— Ma się rozumieć. Jest kobieta, są czułości, jest romans — to źle, bardzo źle...
— Posądzasz mnie pan?
— Nie — tylko mówię, że jest źle...
— No, chyba nie zakocham się w regentowej...
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/45
Ta strona została skorygowana.