Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

począł? co bym dał żonie? ja stary, rozgoryczony, zbolały!... Sądziłem, że zbliżywszy się do tego domu, do tych ludzi, znajdę przyjaźń, życzliwość... oni to zrozumieli iuaczej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz raniutko pukał do drzwi doktora... Starowina w szlafroku, w czapeczce wyszywanej paciorkami, dreptał już po ogródku i suche gałązki na drzewach przycinał. Usłyszawszy, że ktoś do furtki kołacze, sam pośpieszył otworzyć.
— Przepraszam, kochany doktorze, że pana niepokoję tak rano, — rzekł.
— To źle, a cóż panu jest?
— I nic — i bardzo dużo zarazem...
— Hm... a no, to chodźże pan do gabinetu, niech cię opukam, zobaczymy... pokaż no jegomość język.
— Powtarzam że mi nic nie dolega; możemy i tu pomówić, albo w ogródku...
— To źle, to źle, to coś bardzo niedobrego; nigdy jeszcze nie przyjmowałem pacyentów w ogrodzie, ale kiedy koniecznie sobie pan życzysz, to proszę. Siadajże jegomość na ławce, ot tutaj pod kasztanem i mów co ci?... Mów szczerze; doktór, jak ksiądz, tajemnicy nie wyda... Może cygaro? pobiegnę i przyniosę...
— Dziękuję, nie będę palił...
— To źle — no słucham...
Pan Dezydery opowiedział historyę znajomości i stosunku z domem regenta; doktór uśmiechał się tylko.