— Głupstwo!
— A ludzie widzą, ludzie patrzą, ludzie mają oczy; o przyszłem małżeństwie zaczęto mówić w całem mieście... Ja sama zapytywana w tej materyi, nie potwierdzałam, lecz i nie zaprzeczałam... Dziś, wyobraź sobie, szkaradny dziad przychodzi z pożegnaniem... Zmyśla bajeczkę, że stan zdrowia zmusza go do natychmiastowego wyjazdu... że powróci może za rok, może za dwa, a może wcale nie powróci; żegna się z nami, dziękuje za opiekę w chorobie, za grzeczność, za miłe chwile, jakie spędził w naszem towarzystwie i...
— I co?
— I nic... Powiada, że może się już nie spotkamy nigdy, że dni jego są policzone, życzy szczęścia... Osioł!!
— A czegóż miał życzyć?!
— Niczego... powinien się był oświadczyć Stefci...
— No, oświadczyny moje dziecko, jest to, bądź co bądź akt dobrej woli...
— Dobrej woli? no proszę... więc można w uczciwym domu prawie codzień bywać?... można uczciwą kobietę kompromitować? narazić na obmowę, na plotki... A mój mężu, nigdy się tego po tobie nie spodziewałam. Zawsze byłeś nieprzychylny dla mojej rodziny, ale żeby aż do tego stopnia — nie przypuszczałam nigdy... nigdy! nigdy!!
I znów zalała się łzami.
— Więc przez Boga żywego, kobieto! cóż mam robić?!
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/60
Ta strona została skorygowana.