Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

— Po Dezyderym!?..
— Ty nie znasz serca kobiety, ty nie pojmujesz jakie tam skarby uczuć...
— Pojmuję, pojmuję, wszakże mnie na pewną śmierć wysyłasz, a przecie jakkolwiekbądź, ale jestem twój mąż, przeżyłem z tobą zgodnie lat...
— O honor chodzi, o honor Stefci, o mój, o twój, o to, że roztrąbili po mieście, że ja nawet, nie wprost, ale pośrednio — prosiłam parę osób na wesele, że... ostatecznie tak być nie może — on się ożenić musi! Ja nie żądam, żebyś go koniecznie zastrzelił, nie domagam się żebyś go postrzelił, możesz nawet wcale nie strzelać, ale pójdź do niego, rozmów się z nim po męzku, energicznie, stanowczo... Ja cię za to sto, tysiąc razy serdeczniej kochać będę niż dotąd... tylko proszę cię zrób to dla mnie... koniecznie. No cóż? pójdziesz...
— Pójdę.
— Dziś?
— Dziś...
— I będziesz stanowczy...
— Jak kamień! Licha zje, jeżeli mnie ukruszy.
— Pamiętaj mężu, że tu nietylko o Stefcię, ale o nas oboje chodzi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wojciechowa układała rzeczy w podróżnej walizie, pan Dezydery porządkował notatki, gdy rejent do pokoju wszedł.
— Moje uszanowanie panu dobrodziejowi — rzekł.
— Dobry wieczór, miło mi, że pana regenta widzę. Byłem dziś u państwa, ale nie zastałem pana.