— Czynność miałem na mieście... Kulikiewicz, uważa pan dobrodziej, młynarz, co ma dwa wiatraki na górce, bardzo chory, wzywał mnie do testamentu... Mocno żałuję, że mnie pan dobrodziej w domu nie zastał... Pan dobrodziej, jak słyszę, wyjeżdża...
— Nie czynię tego z własnej woli...
— No? a cóż za przyczyna?
— Doktór mię wypędza; wodami się leczyć każe, klimatem, więc cóż mam robić?...
— Naturalnie, ci panowie wyrokują bez apelacyi; radzi nie radzi poddawać się ich rozkazom musimy. Przynajmniej pogodę piękną będzie pan miał na drogę; barometr stale idzie w górę.
— Może kieliszek wina, regencie?
— Chyba czerwonego i to z wodą sodową, ogromne pragnienie mam... Szczególna rzecz, ile razy się zirytuję, zawsze mi się pić chce...
Pan Dezydery spojrzał na regenta uważnie i pytał:
— Cóż szanownego pana tak podrażniło? jeżeli wolno zapytać.
— O! ten testament właśnie. Wyobraź sobie pan dobrodziej, co to są ludzie! Na łożu śmiertelnem leży, przed sądem Boskim lada moment stanie, a o nędzne honoraryum targuje się jak żyd... Im który bogatszy, tem skąpszy, a co to pomoże, taksa jest stała. Obrzydliwe sknerstwo!...
Wojciechowa przyniosła wino i wodę... pan regent gasił pragnienie.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/64
Ta strona została skorygowana.