— Dusi.
— Dusi? jakto dusi?
— No, przecież nie rękami za gardło, lecz bardzo zwyczajnym sposobem. Ono to wystawiło Marysin na sprzedaż i za dwa tygodnie będzie licytacya. Twoja suma, panie Michale, spadnie.
— Co?
— Spadnie, jak dwa a dwa cztery.
Pan Michał zerwał się z krzesła, krew uderzyła mu do głowy, zrobił się czerwony jak rak.
— Spadnie?! cała suma, posag mojej Jadwini? to niepodobna!... Słuchaj-no, panie Adamie, jesteś przyjacielem moim, mego domu, znamy się od lat...
— Poco liczyć? znamy się dawno i dość na tem.
— Więc skoro jesteś przyjacielem, ratuj, człowieku, błagam cię, ratuj!
— Właśnie po to przyszedłem. Czy ty lubisz sypiać po obiedzie?...
— Lubię, ależ na Boga, nie wtenczas jak mi suma spada! Po tem, coś mi powiedział, ja przez siedm nocy oka nie zmrużę, ja się rozchoruję, zapalenia mózgu dostanę. Któż się spodziewać mógł, że on do takiej ostateczności dopuści; taki porządny szlachcic, poczciwy człowiek napozór... A nie, to niemożliwe... dalibóg wierzyć się nie chce!
Rzekłszy to, pan Michał rzucił się jak bezwładny na fotel, a adwokat obojętnie palił cygaro i śledził wzrokiem niebieskawy dymek, jaki się w powietrzu unosił.
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/79
Ta strona została skorygowana.