— Z majątku na doróżki? cóż znowu?
— A tak, żydy go wyprawowały, opisały, sprzedały i musiał uciekać chudziaczek... ale dobrze mu jest. Widziałem go w Warszawie; akurat ja na Grzybów z kartoflami przyjechałem, a on w to samo miejsce kupca jakiegoś grubaśnego przywiózł w doróżce. Miniasty taki, kasztany łyse miał, dryndę porządną... siedział na koźle jak pan, w skórzanym kaszkiecie, z numerem.
Panu Michałowi zrobiło się trochę przykro, ale wnet się z tego otrząsnął. Prosta rzecz, tamten pan ze Smolanki porobił za duże nakłady i sam gospodarował. W Marysinie będzie zupełnie co innego, nakłady z oszczędnością, z rachunkiem — i folwark zaraz na sprzedaż. Co się wyda, to na rachunek nowonabywcy, który co do grosza wszystko zwróci.
Dojechali szczęśliwie go stacyi, bryczka się nie rozleciała i przygody żadnej nie było.
— Bywaj zdrów, Walenty.
— Niech Pan Bóg prowadzi!
— Pilnujże mi wszystkiego... ja tu za parę dni przyjadę.
— Jak oka w głowie, wielmożny panie, strzedz będę.
Kiedy pociąg już ruszył, Welenty zawrócił szkapiny i jadąc ku domowi, rozmyślał.
— Jak oka w głowie — mruczał pod nosem, — jużci prawda, oka w głowie każdy pilnuje i Wojtek też pilnował, a przecie, jak się w karczmie z cyganami powadził, to mu oko wybili... i teraz z jednem tylko jest...
Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/97
Ta strona została skorygowana.