Lacordaire’a okazała się symbolem wolności, wolności teokracji, zagwarantowanej przez szpadę Francji. Ministerjum Brisson’a trwało krótko. Tylko energji swego premjera miało do zawdzięczenia, że trwało dość długo, by móc spełnić swój obowiązek i rozpocząć rewizję procesu r. 1894, która okazała się konieczną po wyznaniach i samobójstwie pułkownika Henry’ego.
Słów brak, by opisać ministerjum Dupuy, które nastąpiło potym. Był to chaos, ruina, przepaść. Rzeczpospolita szła, kędy ją niosła Sprawa, którą wyciem budzili nacjonaliści, porwani przez bandy rzymskie. Rządziły wówczas w miastach pałki i sztylety, i laska arystokratyczna zgniotła kapelusz prezydenta Loubet’a.
Republikanie poczęli głęboko zastanawiać się i ujrzeli, że zło, które nagle przeszło w stan ostry, jest chorobą głuchą i głęboką, chorobą dawną, której początki znaleźli w prawie z d. 15 marca roku 1850. Jakkolwiek w znacznej części to ostatnie było już zniesione, skutki jego trwały i nie przestawały działać coraz szerzej. Istotnie, posiadało ono, to prawo Falloux cechę, którą rzadko miewają prawa do tego stopnia — skuteczność. Aby je ustanowić, potrzebne były ze strony ultramontanów ówczesnych: rzadka zdolność przewidywania i zręczność szczególna oraz to poczucie ciągłości i trwania, które bardziej niż gdzieindziej znaleźć można w polityce kościoła. Lecz nie byliby osiągnęli celu bez pomocy przeciwników; a pomocy tej nie zabrakło. Otrzymali ją ze strony liberałów, a nie miało to być po raz ostatni. Liberałowie, podobnie jak i inni ludzie, sa, skłonni do obaw. Rewolucja, która zniosła monarchję lipcową, grzmiała jeszcze, a mówcy w klubach wypowiadali przerażające słowa — komunizm i podział. Światła część mieszczaństwa, która niedawno spokojnie pod osłoną władzy wskazywała intrygi jezuitów, rzuciła się w objęcia ultramontanów ze strachu przed czerwonemi. Prawo Falloux jest dzieckiem gorliwości i obawy.