Spostrzegł wreszcie bednarz, że szewc z alkierza się wysunął. Jakkolwiek nic się od niego nie dowiedział, coby jego współzawodnikowi zaszkodzić mogło, tajemniczy jednak sposób mrugania szewca, gdy o Radyszu mówił, utwierdzał go w przekonaniu, że u Radysza dzieją się rzeczy niestworzone, o których jednak Serdak nic powiedzieć nie chciał. W okamgnieniu przyszła bednarzowi szczęśliwa myśl do głowy.
Postanowił sam zakraść się pod okna Radysza i na własne oczy obaczyć to, co w rozognionej miodkiem fantazyi już jasno widział. Napiwszy się więc jeszcze na ochotę z pierwszym lepszym powroźnikiem, który mu się pod rękę nawinął i wybiwszy żonkę, która już zmrokiem po niego do szynku przyszła, wyszedł tylnemi drzwiami z alkierza, aby jak najprostszą drogą udać się pod okna Radysza.
Z poza stodoły Mikołaja Stopy wychylił się księżyc, a że była pełnia na niebie, to świecił Pirogowi jasny i duży jak dno od beczki. Mrucząc sobie coś pod nosem i wymachując rękami, szedł bednarz śmiało i odważnie wązką uliczką poza ogrodem Bartosza Czapki. Gdy przyszedł do cmentarza, zrobiło mu się jakoś ckliwo. Na cmentarzu ukazują się zazwyczaj złym ludziom duchy i biorą ich z sobą do grobów. Jakby mrowie przebiegło przez pacierz bednarza, zacząwszy od wielkiego palca aż do łysiny.
Strona:Konfederat.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.