— Kto jesteś i czego tu chcesz? — zawołał żyd wcale nie żydowskim akcentem.
Bednarz chciał w tył skoczyć przez rów i dostać się do leszczyny, ale nogi zdrętwiały pod nim. Nie mógł ruszyć się z miejsca.
— Kto jesteś, gadaj! — powtórzył żyd tak czystym polskim akcentem i tak jakoś po polsku przyłożył rękę do szabli, że bednarz mimo to, iż był prawym katolikiem, zgiął się we dwoje i żyda za kolana ułapił.
— Sławetny i wielmożny Panie — bełkotał w strachu — ja jestem Mateusz Piróg, bednarz z profesyi, obywatel tego miasteczka, który ot tak wyszedłszy z domu, bo mam złą żonkę i aby jej pasyi nie dać powodu... wyszedłem ot tak, dla świeżego powietrza...
Żyd zaśmiał się głośnym, szczeropolskim śmiechem, aż mu siwa broda z jednej szczęki oderwała się. Bednarz prosił w duchu Boga, aby się ziemia pod nim rozstąpiła, ale ziemia była twarda jak opoka, musiał stać i oko w oko patrzeć na tajemniczego żyda.
— Nie po katolicku kłamiesz, Mateuszu Pirogu — zawołał śród śmiechu nieznajomy, poprawiając fałszywej brody — ty, o tym czasie tu, w tym parowie... o hoho! ptaszku, nie wywiniesz się z łapki...
Bednarz poskrobał się w łysinę, aby jaki szczęśliwy koncept z niej wydobyć i rzekł po chwili:
Strona:Konfederat.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.