Wyszedłszy po niejakim czasie na brzeg parowu, widział na własne oczy, jak ów żyd wchodził do zagrody Radysza.
— Banda rozbójników — pomyślał sobie Piróg — a Radysz hersztem!
I chyłkiem pobiegł do miasta, aby nazajutrz rano całą tę sprawę przed radą miejską wytoczyć, a w razie potrzeby nawet ów kij fatalny w jak najwierniejszem odbiciu na grzbiecie okazać.
Podczas gdy Mateusz Piróg pod ciepłą pierzyną różne sobie o tem zdarzeniu układał relacye, które dnia jutrzejszego szanownej radzie miasta miał przedłożyć, na dębowej ławie u Radysza siedział ów mniemany żyd, ale tak się jakoś odmienił, że niktby go nie poznał. Nie miał ani pejsów ani brody siwej, był czerstwy i rumiany na twarzy, a czarne, w górę podkręcone, wąsy sięgały aż gdzieś do uszu. Ubiór jego składał się z ceglastego żupana, z boku wisiała tasama krzywa szabla, która przed chwilą takim strachem nabawiła biednego bednarza.
Po drugiej stronie stołu, oparty na rękach, siedział gospodarz. Był to mężczyzna w sile wieku, postawy ogromnej. Czarny, kędzierzawy włos i błyszczące oko znamionowały człowieka przedsiębiorczego. Na stole między siedzącymi stał dzban polewany, z którego koleją śród rozmowy popijali. Koło pieca na ławie siedziała staruszka. Stojące koło niej kule świadczyły, że biedaczka
Strona:Konfederat.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.