się we mnie duch dążności do wyższej idei, piękniejszych pociągów. Mam 14 lat. Stałem się człowiekiem — wiem, myślę. Tak jest: cogito ergo sum.
Ach jak ciężkie było życie genialnych ludzi; ludzi którzy byli niezrozumiani; ludzi, którzy wiek swój rozumem wyprzedzili. Czuję, że jestem natchniony przez Opatrzność do zrobienia czegoś wielkiego, nieśmiertelnego. Jeżeli śmierć nie przetnie pasma mych dni, będę sławny. Będę!?!
Ludzie mnie nie rozumieją. Jedna, jedyna dusza na świecie zrozumiałaby mnie, a choćby nie zrozumiała, toby przynajmniej wysłuchała. Nie mam nikogo. — Dziwnem by się to każdemu wydawało. Mam rodziców, siostry, znajomych. O! nie, ja potrzebuję człowieka, z którymbym mógł porozmawiać, wynurzyć się. Zosia zdaje mi się, zrozumiałaby mnie. Dlaczego tak myślę, nie wiem. Lecz mimowoli serce me drga silniej na myśl o niej. Myśli często się przenoszą ku niej... ku jej osobie... kocham ją...
Nie mówię teraz o niczem poważniejszem z nikim. Zdania te mniej więcej krążą około: wydawałem z łaciny, proszę o kawałek chleba i t. p.
I znów o rok przybliżyliśmy się do grobu.