Strona:Korczak-Bobo.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.
180

szedłem w pole. Wzrok mój, krępowany murami przez dziesięć miesięcy, pożądał takiego widnokręgu, gdzieby nic nie przeszkadzało biedz w bezbrzeżną dal. I znalazł to, czego pożądał. Stanąłem w polu i objąłem przestrzeń, obramowaną ciemnym wałem lasów — i stałem tak długo zapatrzony w ciszę, nieprzerwaną najcichszym szmerem.
Nie myślałem o niczem, duch spoczywał, tylko głos serca szeptał; „cudnie — cudnie; ani jednego człowieka”.
Nagle myśl rzuciła pytanie:
— Hej młodzieńcze, który kochasz ludzi i życie pragniesz nieść im w ofierze, czemu radujesz się że ich nie widzisz?
Drgnąłem, zmieszałem się.
— Czemu, w rzeczy samej, czemu?
A, odpowiadam.
Gdy idę przez las, pieśń drzew kołysze mnie na swych falach i szepce tak dobre słowa, że ciszą przenika mą duszę znużoną. Las, drzewa, krzaki wraz ze mną snują złotą przędzę rojeń. Gdy idę przez pole, pieśń zboża, traw, kwiatów kołysze mnie na swych falach i szepce dobre słowa. Pola i łąki marzą wraz ze mną, wraz ze mną snują złotą przędzę rojeń.
Wołam: o ideale jasny.
Echo natury odpowiada: jasny.
Wołam: miłości święta.