Strona:Korczak-Momenty wychowawcze.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

I ton i wyraz twarzy dowodzą, że to nie jego zdanie. Tak musiała mówić w przytułku albo panna Lonia, albo kucharka.
— Nie mów tak, — powiadam łagodnie po wyjściu felczera.
— A bo ja czytam, a on lezie.
Dziwi go, że w szpitalu jest 217 chorych i rannych.
— To pan, jak dyżurny, musi wszystkich oglądać.
— Nie, tylko nowych oglądam, żeby nie położyli jakiego zaraźliwego chorego obok zwyczajnych chorych.
— Prawda, że kur (odra) — to zaraźliwa choroba. Jak ja chorowałem na kur, to dusiłem się i już nic nie mogłem mówić. Tata dał mi naftę pić, to lepiej się zrobiło. Tata nigdy nie chodził do doktora, tylko sam wszystko wiedział jak leczyć.
— Tata twój był mądry człowiek, — mówię z przekonaniem.
— Pewnie, że mądry, — potwierdza głową.
Aż dusi mnie chęć, żeby zadać pytanie, jakże on tak powiedział, że jak tata nie wróci, to też będzie dobrze. Nie, jeszcze zawcześnie na to...
Druga uwaga.
— Słuchaj Stefek, nie mów na pana Walentego: „Walenty“, tylko: pan Walenty.
— Ja mówię: pan Walenty. Echo przytułku: wykręcanie się.
To była moja wina — teraz mówiąc ze Stefanem zawsze mówię: pan Walenty.
Sprawa ważna, szczególniej w internacie dla sierot. Stróż, pomywaczka, praczka czują żal do dzieci, gdy nazywają po imieniu. Mówiąc z dziećmi, zawsze należy mówić: pan Wojciech, panna Rózia, pani Skorupska.


Potwierdza się, co mówiłem o internacie: choroba w rodzinie zbliża dziecko. Nie darmo i rodzice i dzieci wspominają chętnie, a przynajmniej dobrze pamiętają — przebyte choroby. W internacie choroba — kłopot zbędny, częstokroć oddala.
Ile miałem kłopotu, aby mu umożliwić w łóżku pisanie. — Musiałem wyjąć z pudła całą zawartość, kałamarz umieściłem