— Czasem tylko jak sołdat krzyczy, to da pasem, ale bić to nie bije.
— A ty dostałeś kiedy?
— Co nie miałem dostać?
Wygląda tak: nie biją, ale biją. — A jednak Stefan ma słuszność: nie biją, nie wolno bić, sołdat krzyczy, zapewne grozi, a zrzadka, wyjątkowo, w tajemnicy da pasem.
Dawniej śmiałem się z tej pozornie nielogicznej mowy. Przestałem się śmiać jakieś trzy lata temu, gdy Lejbuś powiedział:
— Ja bardzo lubię łódką jeździć.
— A ty jeździłeś kiedy?
— Nie, nigdy w życiu.
Conajwyżej błąd w wysłowieniu, a nie brak logiki: on pewien jest, że to przyjemne.
U Czekowa byli goście — karty. Kolacja spóźniona. Walenty był dyżurnym w jadalni. Wychodzę zły koło dwunastej. Wracam do chałupy, zapalam lampę, — Stefana niema. Kie licho? — Wychodzę, we drzwiach spotykam się ze Stefanem.
— Gdzie byłeś?
— W kuchni. Co raz wychodzę, patrzę przez okno, a pan siedzi. Aż patrzę — pana niema. — Tak leciałem, żeby pana dogonić.
— Bałeś się?
— Ta czego się miałem bać?
Nie, nie bał się. Czekał, wyglądał, biegł, żeby razem. — Dwa lata nie widziałem nikogo ze swoich, pół roku temu — list, krótki, pognieciony, przypadkiem przedarł się przez kordon bagnetów, rewizorów, szpiegów. — I oto znów nie jestem sam.
Doznałem uczucia bezgranicznej wdzięczności dla tego dziecka. Niema w niem nic wybitnego, nic coby pociągało, przykuwało. Twarz pospolita, postać bez wdzięku, umysł przeciętny, mało wyobraźni, brak czułostkowości zupełny — nic z tego, co