zdobi dzieci. Ale przez to niepozorne dziecko, jak przez krzew bylejaki, przemawia natura, jej prawa odwieczne, Bóg. Dzięki ci, właśnie żeś taki — ot sobie...
— Synek mój, — pomyślałem tkliwie.
Jak mu podziękować?
— Słuchaj, Stefek, jak masz o coś zapytać, albo masz zmartwienie, albo coś chcesz, — to powiedz mi.
— Ja nie lubię dokuczać.
Tłomaczę, że nie.
— Jak nie można, to ci powiem, że nie, wytłomaczę. Naprzykład z koniem; konie muszą wozić drzewo, chleb, chorych...
— Ja chcę, żeby pan mi przyniósł obwarzanki.
— Dobrze, będziesz miał obwarzanki.
Dziś właśnie skończył się zapas, przygotowany na okres diety.
Pojechaliśmy do Tarnopola sankami. Stefan smutny jakiś. Ani jednej z tych uwag dziecięcych, które każą nam patrzeć na to, czego już nie dostrzegamy i wspominać to, cośmy niegdyś bardzo — bardzo widzieli.
Stefan miał iść z Walentym do kościoła, potem Stefan do brata, a Walenty za sprawunkami. Ja miałem poszukać okulisty, który był podobno w jakimś szpitalu wojskowym. Zejdziemy się w ochronce. — W ciągu drogi kilkakrotnie zmienia postanowienie: najprzód pójdzie do ochronki, nie, najprzód do brata, nie — z Walentym chce iść.
W ochronce pani go zawołała: stał jakiś dziwnie tępy, bezbarwny, odpowiada na pytania głosem cichym, apatycznym. Dopiero gdyśmy wyszli, zrozumiałem, dlaczego nie chciał jechać do Tarnopola, dlaczego w drodze był smutny, dlaczego tak prędko powiedział: „no, idziemy już“, gdy wyszedłem z pokoju pani.
Stefan bał się, że go zostawię.
Trzeba kupić czajnik.