Strona:Korczak-Momenty wychowawcze.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ciebie, tatusiu, taką samą kulą zabiją? — pyta się ośmioletnia córeczka.
Wieś i miasto też nie mogą się zrozumieć, pan i niewolnik, syty i głodny, młody i stary, może — mężczyzna i kobieta. My tylko udajemy, że się rozumiemy.


Stefan przez cały tydzień patrzał obojętnie, jak wszyscy wokoło rówieśnicy zjeżdżają ze wszystkich górek i wzgórków — na sankach. Taka silna pokusa: a sam pracuje u cieśli. — Jeszcze przed obiadem robił z Dudukiem łóżka dla chorych, wieczorem — wrócił z sankami.
— Ja tylko dwa razy zjadę.
— Dwa razy, a nie trzy razy? — pytam się z niedowierzaniem.
Uśmiecha się, poleciał. Długo go nie było. Było pusto w izbie i cicho; tajemnicą jest dla mnie, dlaczego Walenty, który ciągle jeszcze zrzędzi na kłopot bez pożytku, dwa razy chciał go wołać do domu: może i jemu stały się potrzebą wieczorne moje lekcje ze Stefanem.
Wrócił, usiadł — czeka.
— Czy dobre sanki?
— Nie wyjeżdżone jeszcze.
Rzuciłem obojętne pytanie, niczem nie zdradziłem, jak całą duszą jestem po jego stronie, jak zupełnie przebaczam opóźnienie nie jemu, ale temu rumieńcowi zdyszania i pogodnego zdrowego wzruszenia. — I zrozumiał, i chciał wyzyskać: sięgnął ręką po warcaby, patrząc pytająco na mnie.
— Nie, synku.
Bez cienia protestu, przeciwnie, z zadowoleniem bierze książkę. Miałem uczucie, że gdybym był ustąpił, sprawiłbym mu przykrość.
— Ale bez zegarka, — mówi szybko.
— Dlaczego?