Stoję przy piecu i rozmyślam nad dzisiejszą lekcją. Nagle Stefan, który leży już:
— A pan mi obiecał.
— Co?
— Bajkę.
Pierwszy raz sam się o bajkę upomina:
— Czy opowiedzieć ci jaką nową?
— Nie, o Aladynie... Ale niech pan siądzie.
— Gdzie?
— Tu bliżej — na krześle.
— Poco?
— No to niech pan przy piecu opowiada.
Niby nic, a ile w tem treści.
Z trzech bajek: o kopciuszku, o kocie w butach i Aladynie — wybiera tę, która jest mu najbliższa: tam do biednego chłopca przychodzi czarodziej i swoją cudowną lampką wpływa na losy, tu — lekarz nieznany (oficer) zjawia się nagle i zabiera z przytułku, w bajce na szczerozłotych półmiskach murzyni niosą przysmaki, tu Walenty daje obwarzanki.
„Ale niech pan siądzie“ — mówi Stefan szeptem. To mi tłumaczy, dlaczego dzieci skupiają się przy bajce, chcą być blisko opowiadającego: ja powinienem przy nim siedzieć. Moje pytania: „gdzie — poco?“ — gniewają go. Uczucie zażenowania nie pozwala mu się zwierzać. To jest już skutkiem naszej deprawacji, że dziecko bezwstydnie mówi: „ja ciebie tak lubię, ja chcę być blisko, smutno mi, jaki ty dobry“. Stefan wstydził się podpisać pod listem do brata: całuję, kochający...
Stefan mówi podczas śniadania:
— Pan zamiast sam jeść obwarzanki, mnie daje.
Odpowiadam: mhm, — i on już nic nie dodaje.
Po bajce tłomaczę, że zegar przy czytaniu nie powinien go popędzać.