— Ja w domu nie miałem żadnych krost, — odpowiada wymijająco: nie chce powiedzieć, że w przytułku się śmieją, brzydzą świerzby.
— Pan się tak umazał.
— No to się umyję.
Leżąc w łóżku pyta się:
— Nie woziłem się długo sankami, prawda?
Wobec mojej dobroci, niepokoi go grzech, który popełnił. Pytanie to, takie niby niewiadomo skąd, tak sobie tłomaczę:
— On się nie gniewa na nic. Dlaczego się nie gniewa, — może nie wie? A ja się sankami woziłem. A on chce, żebym się uczył. Długo woziłem się sankami, a może i nie tak długo?
Awantura i pojednanie.
Walenty dyżuruje. Nalewam Stefanowi herbatę.
— Co pan mi nalał tylko pół szklanki?
— Żebyś nie rozlał na stole.
— Ee, ja sobie doleję.
Nie odpowiadam. Dolał, postawił szklankę, a podczas tego, gdy się przeciskał między ławką i stołem, stół zachwiał się — sporo herbaty się rozlało. Zmieszał się. Idzie — przynosi ścierkę.
Mówię głosem spokojnym ale stanowczym:
— Proszę cię, Stefan, żebyś nic nie brał z rzeczy pana Walentego, bo on tego nie lubi.
— Ja chciałem wytrzeć.
— A skąd wiesz, może to ścierka do szklanek?
Skonfudowany odnosi ścierkę. — Uchylam stół, a resztę wycieram bibułą. Stefan milczy, wreszcie głosem niepewnym, — na próbę:
— Dlaczego na tym szkle (od lamp) jest H. S.?
— Pewnie to są pierwsze litery imienia i nazwiska fabrykanta.
Zadaje szereg pytań — oznaczają one: