polami, które się przeciągały leniwie przed snem; potem po krótkiej naradzie, rozpełzły się po sadach i pochowały w gałęziach drzew.
Zadumany Anioł przyklęknął na chmurze, rękę podniósł do oczu i długo wpatrywał się w tumany włóczących się mgieł. Potem cicho i ostrożnie wygładził białe, długie skrzydła zgarnął z czoła gęste, złote pukle, obejrzał się badawczo i zsunął się z chmury.
Zatrzepotały skrzydła, za chwilę lot stał się cichy i wspaniały jak lot orli. Anioł szerokiemi, orlemi kręgami krążył nisko nad ziemią i rozpoznawał okolicę. Zmarszczył czoło i wytężył wzrok, poczem powoli, kołując długo, dotknął stopami ziemi.
Słońce już dawno umarło i pogrzebione jest w morzu.
Drzewa, krzepko zaparłszy się korzeniami, pochyliły korony jakoby pod ciężarem, rozwarły konary jak ramiona i dźwigały na sobie mrok, który się na nie walił głazem. Brzozy, stojące samotnie, oglądały się zatrwożone i bezbronne.
Anioł stąpał cicho, patrząc dokoła siebie badawczo i tak doszedł aż do miejsca, w którem na skraju lasu stała sa-