— Jean!
— Słucham jaśnie pana.
— Umiesz kupić rewolwer?
— Umiem.
— Masz tu pieniądze, bierz dorożkę, jedź na złamanie karku i kup rewolwer.
Jean spojrzał przerażony.
— Rewolwer? U jaśnie pani nikogo niema, jak Boga kocham, że niema.
— Wynoś się! — krzyczał stary mąż stłumionym głosem.
Potem podszedł ku drzwiom żony, skradając się na palcach i nasłuchiwał.
Musiał usłyszeć coś strasznego, coś, co jest jak uderzenie piorunu, albowiem nagle, bez racjonalnego powodu, zaczął tłuc dłońmi o drzwi.
— Otworzyć! Natychmiast otworzyć, bo strzelę!...
Nagła cisza.
Dzieje się coś strasznego.
— Otworzyć! Zabiję! Otworzyć!
Jeszcze straszniejsza cisza.
Stary mąż zaczął biegać po pokoju, potem chwycił kryształowy kandelabr z postumentu i cisnął nim o lustro. Efekt był, trzeba przyznać, nadzwyczajny.
Znów podbiegł do drzwi i zaczął je kopać z całą siłą. Drzwi patrzyły jednakże z politowaniem na tę parę lichych imitacji nóg starego męża i uśmiechały się do niego drwiąco.
Już go chwytała czarna rozpacz, już czarna farba z włosów zaczęła ściekać mu z potem po twarzy, już mu zaczynało braknąć sił, — kiedy się drzwi otwarły.
We drzwiach stanęła młoda żona, wybladła, wzruszona, cicha i smętna.
Złożyła ręce w krzyż na piersiach, skłoniła głowę jak kwiat, trochę coprawda zmięty i oparła się o framugę drzwi i tak stała jak sam smutek i jak beznadziejność, jak ból i cierpienie. Z przecudnych oczu wybiegły dwie łzy, dwie cudne, słone łzy, które służą do nadania smaku mdłości życia. Podobna była w tej chwili do uwiedzionej dziewicy,