— Straszna! A ja cię tak nieskończenie kochałam! Inna na mojem miejscu może nie używałaby wybiegów...
Mąż się zamyślił.
Myślał bardzo długo i marszczył czoło. Ona patrzyła na niego niespokojnie. Po długiej chwili rzekł mąż sakramentalnie:
— Dziedziczność jest rzeczą potworną.
— O tak... Lecz cóż ja jestem temu winna?
Stary mąż objął ją suchem ramieniem.
— Nie, moje dziecko. Cierpimy nieraz ciężko za winy ojców. Wiesz jak ten epileptyk u Ibsena.
— Wiem... Nie gniewasz się na mnie?
— Tylko człowiek głupi mógłby się gniewać... Męczeństwo się czci.
I ucałował jej blade przeczyste czoło, które się pochyliło przed nim, jak przed czemś świętem.
Do pokoju wszedł Jean i przyniósł na srebrnej tacy rewolwer.
— Czego chcesz?
— Przyniosłem rewolwer, proszę jaśnie pana. Powiedzieli w sklepie, że — to jest „familijny“.
— Odejdź, już nie potrzeba.
Wtedy żona przypadła do niego i zaczęła mu całować drżące ręcę, jak matce.
— Mój, mój, najdroższy mój...
A on położył ręce na jej głowie, wzniósł oczy ku niebu i błogosławił ją, jak ojciec święty.
Potem powiedział raz jeszcze:
— Dziedziczność to jest rzecz straszna — i poszedł szukać oficera. A kiedy go znalazł, uścisnął mu rękę silnie