Strona:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/106

Ta strona została przepisana.
86
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Straszna! A ja cię tak nieskończenie kochałam! Inna na mojem miejscu może nie używałaby wybiegów...

Mąż się zamyślił.

Myślał bardzo długo i marszczył czoło. Ona patrzyła na niego niespokojnie. Po długiej chwili rzekł mąż sakramentalnie:

— Dziedziczność jest rzeczą potworną.

— O tak... Lecz cóż ja jestem temu winna?

Stary mąż objął ją suchem ramieniem.

— Nie, moje dziecko. Cierpimy nieraz ciężko za winy ojców. Wiesz jak ten epileptyk u Ibsena.

— Wiem... Nie gniewasz się na mnie?

— Tylko człowiek głupi mógłby się gniewać... Męczeństwo się czci.

I ucałował jej blade przeczyste czoło, które się pochyliło przed nim, jak przed czemś świętem.

Do pokoju wszedł Jean i przyniósł na srebrnej tacy rewolwer.

— Czego chcesz?

— Przyniosłem rewolwer, proszę jaśnie pana. Powiedzieli w sklepie, że — to jest „familijny“.

— Odejdź, już nie potrzeba.

Wtedy żona przypadła do niego i zaczęła mu całować drżące ręcę, jak matce.

— Mój, mój, najdroższy mój...

A on położył ręce na jej głowie, wzniósł oczy ku niebu i błogosławił ją, jak ojciec święty.

Potem powiedział raz jeszcze:

— Dziedziczność to jest rzecz straszna — i poszedł szukać oficera. A kiedy go znalazł, uścisnął mu rękę silnie