— Mój... — szepnęła.
— Co ci, dzieciaku?
— Nic... już nic... Ale będzie gorzej...
— O, psiakrew! — pomyślał...
— Kochasz mnie?
— Dziecko!
— Ale powiedz, czy mnie kochasz?
— Naturalnie, że cię kocham.
— Kiedy ty to tak zimno mówisz!
— Przecież wiesz, jak strasznie cię kocham.
— To dobrze... To będzie dobrze.
— Co jej jest? — myślał — na czem to się skończy?
Wstała nagle i wyprostowała się.
— Ty nie wiesz, z czem ja tu przyszłam.
— W istocie nie wiem.
— A mnie się zdaje, że tu wieje śmiertelny chłód...
— Co takiego?
— ...Śmiertelny chłód; Nie czujesz?
— Przepraszam cię, możeś ty trochę niezdrowa?
— Jestem zdrowa, jak nigdy.
— Więc co ci jest?
— To się musi skończyć!
Aha!... — pomyślał i krzyknął:
— Jezus! Marja!
— Tak, to się skończy... Ja mam dzieci.
On zwiesił smutno głowę.
— Ja mam dzieci, słyszysz?
— Wiem...
— I to się skończy! To się musi skończyć.
Oparła się jedną ręką o stół i była piękna.
On poszedł do okna i gwizdał.
Bardzo długi antrakt milczenia. Było słychać uderzenie jej serca i bzykającą gdzieś w kącie muchę.
— Pójdź tu... — szepnęła.
— Czego?
Odwrócił się i usiadł blisko niej.